Księga zabawnych przypadków piwowarskich

Księga zabawnych przypadków piwowarskich

Piwowarstwo domowe to nie tylko czysta radość i satysfakcja z gotowego produktu. To dziedzina w, której odkrywasz jak wiele wpływa na efekt końcowy i jak dużo trzeba się uczyć, by czasem osiągnąć wymarzony rezultat. Mnie samej piwowarstwo dostarcza wielu przygód i odkryć. Nie zawsze są to przygody pozytywne. Mimo, że dopiero piętnaście warek za mną to już jednak mogę opisać kilka szczególnych przypadków swojej niesubordynacji, które wpłynęły na finalny produkt z dobrym lub złym skutkiem. Oto więc moje top 3 własnych wpadek- księga zabawnych przypadków piwowarskich!

11846589_831714213611493_5758115331485287507_n

 

Przypadek 1

Kaffir witbier. W marcowy dzień wygrzebałam na półkach sklepowych pewnych delikatesów liście tajskiej limonki. Z zachwytem stwierdziłam, że spróbuję za ich pomocą nadać witbierowi odpowiednich cech aromatu cytrusów. Po zaparzeniu małego listka w gorącej wodzie i wypróbowaniu zachwycona dodałam owe listki do piwa. Podczas warzenia jednak nastąpiła lekka wtopa z ekstraktem(tak naprawdę przypaliłam podczas kleikowania płatki i cudem je odratowałam, tak samo jak garnek nad, którym prawie płakałam). Niepomna tego, że 10 BLG to za mało o 2 od ekstraktu zamierzonego wsypałam pełną dawkę chmielu. Efekty? Piwo wyszło dziwne. Zapach cytrusów nie istniał, pachniało za to jak różana konfitura. Dziwna goryczka towarzyszyła mu za to do samego końca i nie chciała się za cholerę ułożyć 😛

11304063_10205041899901525_1664888108_n

Marketing, level bloger- trochę kredek i kleju do pistoletu, kawałek sznurka i kartonu i włala!

Przypadek 2

American Pale Ale zwane fakAPA. Pierwsze mocno chmielone piwo. Samo warzenie przebiegło bez komplikacji, chmielu nawalone pod korek dawało radę. Wszystko wydawało się być na dobrej drodze, ale odezwała się we mnie nadgorliwość. W mą głowę wpadła genialna myśl, by sklarować ten cud browarnictwa żelatyną. Moja wizja w głowie przedstawiała mi idealnie lekko bursztynową barwę bez śladu i cienia zmętnienia. Metoda sama w sobie dająca całkiem fajne efekty. Pod warunkiem, że nie jest się mną. Gdy jest się Małgorzatą to klarujesz piwo żelatyną i za krótko odczekujesz. A potem zaciągasz ową żelatynę do butelek w postaci średnio pięknych glutów. Rezultat jest taki, że gdy wlewasz do szkła powoli 450 ml, uzyskujesz piękny klarowny płyn z czapą piany(białko, panie, białko!). Gdy tylko ręka Ci zadrży jest, delikatnie mówiąc, niefajnie.

11836922_831350686981179_3915124826175469544_n

Stwarzanie pięknych pozorów.

 

Przypadek 3

Kaffir witbier po raz drugi. Bo mimo wtop-smakował. Bo było lato, a w lato to się niby nie warzy, ale pić się chce jak najbardziej. Bo dorwałam mrożone liście limonki. No to jazda! Wszystko poszło gładko, tym razem nie straciłam paznokci na szorowaniu przypalonego garnka, ekstrakt się zgadzał, fermentacja przebiegła pięknie i zjawiskowo. Pierwsze zabutelkowane egzemplarze mimo braku piany rokowały doskonale. Dwa tygodnie później otworzyłam sobie testową butelkę. Zero piany. W zapachu kaffir. W smaku…kwas. Ba dum tsssst. W drugiej butelce to samo. Żal i rozpacz, wizja wylania trzydziestu pięciu butelek piwa do kanalizacji. Liczne głosy sprzeciwu kazały mi jednak wypróbować kilka butelek na wielu znajomych piwowarach. Jednogłośnie ogłoszono, że piwo posiadające kwasowość nie octową, tylko „mleczną” zasługuje na przemianowanie po prostu nazwy stylu. I tak zostało kaffir sour witbierem. A wszelki sprzęt został utopiony w odmętach sody kaustycznej i wszytskiego co tylko może wybić zarazę.

10418449_818927991556782_3500961140404839553_n

Taka piękna etykieta miała być.

 

 

Każda z tych wpadek ewidentnie mnie czegoś nauczyła. Na przykład tego, że piwowarstwo domowe jest jak pudełko czekoladek- nigdy nie wiesz co Ci się trafi. 😉

Macie jakieś ciekawe doświadczenia za sobą? Piszcie!