Craft Beer Camp czyli piknik pod kraftową skałą
Tydzień już minął od kolejnej edycji, a ja w końcu postanowiłam się zmobilizować i skrobnąć kilka słów na temat tego wydarzenia. Była to czwarta edycja tego niezwykłego festiwalu i trzecia na, której gościłam. To jedna z tych imprez na, które planujemy się wybrać tuż po skończeniu bieżącej.
To co urzeka w Craft Beer Camp to przede wszystkim oryginalna formuła. Spanie pod namiotami pośród pól i na głębokiej wsi. Brak kolejek i parcia na nowości i zarabianie pieniędzy ze strony browarów. Atmosfera rodzinnego pikniku i integracji. Po ostatnich edycjach festiwali w halach lub na stadionach widać powoli wyczerpanie tego kształtu imprez. Mimo, że Warszawski Festiwal Piwa darzę ogromnym sentymentem to jednak kwietniowa edycja po prostu zmęczyła mnie, przede wszystkim tłumem ludzi i ogromnymi kolejkami. Taka piknikowa atmosfera była więc miodem na spragnione wypoczynku kraftowe serce.
Co piliśmy?
Część mojej ekipy w tym roku pojawiła się na terenie festiwalu dzień wcześniej, ja zostałam przypilnować interesu i przybyłam na miejsce w piątek rano. Upał rozlewał się nad obozowiskiem i nie pozwalał zmęczonej nocną integracją części gości festiwalu na spanie w namiotach do godzin przyzwoitych. Temperatury sprawiły też, że najbardziej pijalne piwa obowiązkowo były niskoalkoholowe i najczęściej kwaśne. Fajnie więc sączyło się Cytrynkę czy Smoked Cracow od Pracowni Piwa, porzeczkowy kwach z Browaru Szałpiw, czy przyjemnie nachmielony Amerikan Szejk i Hopsband Fresh IPA od chłopaków z Birbanta. Wieczorami, gdy już można było oddychać na łopatki powalał urodzinowy Wine Cake od Brokreacji, Fest Buba- 16 procentowy, zdradziecki i pyszny mocarz z Browaru Szałpiw czy też Jolly Roger leżakowany w beczce po rumie z Browaru Kraftwerk. Całkiem ciekawy przekrój jak na mały, kameralny festiwal.
Co jedliśmy?
Jeśli chodzi o jedzenie to z góry założyliśmy, że posiłki będę przygotowywać zgodnie z biwakową zasadą na turystycznej kuchence. Tak więc na obiad w piątek pojawiło się chilli con carne(wyjątkowo łagodne żeby nie spocić się jeszcze bardziej w tym skwarze). Sobotnie śniadanie to jajka sadzone na bekonie i tosty z serem, które zrobiły furorę. Podobnie zresztą jak ogórki małosolne, które przywiozłam w podróżnym opakowaniu czyli baniaku po mineralce. Ilość kalorii jaką spaliłam smażąc półtorej kilo boczku i trzydzieści jaj na pewno przerastała wartość kaloryczną samego śniadania. Może dlatego kolejnym posiłkiem był dopiero tradycyjny Annopolski gulasz do, którego zawsze wlewam jakieś niesamowite piwo. Na terenie obozowiska gościły trzy stanowiska z gastronomią. Na kanapki z Chyżego Woła nie załapałam sie niestety. Za to pierogi ze stoiska znanego już z zeszłego roku skonsumowałam- najmniej smakowały mi ruskie, najbardziej z kapustą i grzybami. Było też stoisko ze słynną cebulową piwonią(skonsumowałam jak zawsze) i różnymi grillowymi przysmakami. Jedyny minusik to brak możliwości rozpalenia własnego grilla- ja rozumiem, że trawa piękna i gorąco, jednak można było przygotować jakieś wydzielone miejsce na taki rodzaj przygotowania posiłku.
Rozrywki i podsumowanie
Niewątpliwie ta edycja obfitowała w rozrywki sportowe. W sobotę w końcu odbywał się mecz Polska- Szwajcaria, który zgromadził tłumy. Do rozrywek należało też obserwowanie zmagań piłkarskich obozowiczów i sportów siłowych. Organizatorzy zagwarantowali też natrysk by móc trochę się ochłodzić. Festiwal ten to przede wszytskim jednak rozmowy o piwie i nie tylko. Annopole to miejsce, gdzie zawsze będę z przyjemnością wracać. Godziny leniuchowania, rozmów, wygłupów, cudowni ludzie, dobre piwo- właściwie czy można chcieć czegoś więcej? 🙂